Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 245 —

— Wrony kołują górą, to plucha przejdzie! — rzekła któraś, próżno wypatrując.
Posunęli się jeszcze ździebko, gdyż od spalonego folwarku ktosik zamajaczył na drodze i ku nim się zbliżał.
Dziad to był ślepy i wszystkim znany; pies, któren go wiódł na sznurku, zaszczekał zajadle i jął się ku nim rwać, ślepiec zaś nasłuchiwał pilnie, kij gotując ku obronie, ale dosłyszawszy rozmowy, przyciszył pieska i, pochwaliwszy Boga, rzekł wesoło:
— Miarkuję, co to lipeckie ludzie... hę? I coś sporo narodu...
Dziewczyny go obstąpiły i nuże rozpowiadać jedna przez drugą.
— Sroki me opadły i wszystkie naraz skrzeczą! — mruknął, nasłuchując uważnie na wsze strony, gdyż cisnęły się z bliska.
Kupą już wracali, dziad pośrodku wlókł się, huśtający na kulach i nogach pokręconych, wypierał naprzód ogromną, ślepą twarz.
Policzki miał czerwone i spaśne, oczy bielmem zasnute, brwie siwe i krzaczaste, nochal kiej trąbę, a brzucho niezgorzej wzdęte.
Cierpliwie słuchał, aż wymiarkowawszy, przerwał im trajkoty:
— Z temem i śpieszył do wsi. Niechrzczony jeden powiedział mi w sekrecie, co Lipczaki dzisiaj wracają z kreminału! Wczoraj mi rzekł, myślę sobie, jutro dodnia skoczę i pierwszy dam znać. Jakże, szukać takiej