Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 118 —

— Nim dosiejesz, już ci pierwszy wzejdzie! Ale za gęsto, Maryś, za gęsto... niechby wyrósł, to zwije się w kołtuny i położy!
Pokazywał, jak siać z wiatrem, bo głupia, nie zmiarkowała się, siejąc, jak popadło.
— A Wawrzon Socha mi powiedział, jakoś do wszystkiego sposobna! — rzekł odniechcenia, idąc wpodle brózdą pełną błota.
— Mówiliście to z nim?.. — wykrzyknęła, przystając nagle, by tchu złapać.
Sczerwieniła się strasznie, ale bojała pytać.
Rocho się jeno uśmiechnął, ale odchodząc, powiedział:
— We święta mu powiem, jak się to sielnie przypinasz do roboty!..
Zaś u Płoszków, stryjecznych Stacha, dwóch chłopaków podorywało tuż przy drodze kartoflisko: jeden poganiał, drugi nibyto orał, a skrzaty były oba, ledwie nosem ogona końskiego sięgające i przez żadnej mocy, to juści, że pług im chodził kiej chłop napity, a koń co trocha do stajni zawracał, prały go też wciąż na spółkę i klęły, swarząc się między sobą.
— Poredzim, Rochu, poredzim, ino bez te ścierwy kamienie pług wyskakuje, a i kobyła ciągnie do źróbka... — tłumaczył się z płaczem starszy, kiej mu Rocho odebrał pług i rznął skibę założną, przyuczając zarazem trzymania kobyły.
— Teraz już całe staję podorzem do nocki!.. — wykrzykiwał zuchowato, rozglądając się strachliwie, czy kto nie dojrzał Rochowej pomocy, a gdy stary poszedł,