Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 317 —

A czasem jeść próbował, albo szeptał cicho, serdecznie:
— Ceśka, Ceś, Ceś!
Ale już dusza wychodziła z niego powoli i niesła się we światy, jako ten ptaszek Jezusowy, kołowała jeszcze, jeszcze błędnie, oderwać się nie mogła jeszcze, że przywierała czasami do ziemi świętej, by odpocząć z utrudzenia, utulić swój płacz sierocy we wrzawie ludzkiej; między kochane zachodziła, wśród żywe szła, do bratów wołała żałośnie i u serc prosiła pomocy, aż mocą Jezusową skrzepiona i miłosierdziem, niesła się na jakieś pola wiośniane, na te Boże ugory ogromne, nieobjęte, wieczną światłością oprzędzone i weselem wiecznem.
I wyżej leciała, dalej, dalej, aż tam...
...Aż tam zaś, gdzie już nie dosłyszy człowieczego płakania, ni żałosnego skrzybotu duszy wszelkiej...
...Tam zaś, gdzie ino pachnące lilje wioną, gdzie kwietne pola miodną słodkością szumią, gdzie ciekną rzeki gwiezdne po dnach barwionych rzęsiście, gdzie wieczny dzień.
...Tam zaś, gdzie ino ciche modlenie płynie i dymy pachnące wleką się cięgiem, jako te mgły, dzwonki brzęczą i organy cicho grają, i święta ofiara odprawuje się ciągle, i naród już bezgrzeszny, i aniołowie, i święci pośpiewują spólnie chwałę Pańską, w ten kościół święty, nieśmiertelny, Boży! Gdzie ino duszy człowiekowej modlić się, a wzdychać, a płakać z radości i weselić się z Panem w wiek wieków.