Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —

co zaognionemi oczami kwiatów hardo patrzyły w słońce — a topole zagwarzyły, poszemrały zcicha gałązkami i pomilkły, kiej te kumy, co na podniesienie oczy podniesą, ręce rozłożą i westchną modlitewnie, a padną wnetki w proch przed majestatem, ukrytym w tej złotej monstrancji, zawisłej nad ziemią świętą, nad rodzoną...
Dopiero pod lasem przecknął na dobre i wstrzymał konia.
— Wschodzi niezgorzej — szepnął, przyjrzawszy się pod światło szarym zagonom, ordzawionym krótką szczotką wschodzącego żyta.
— Kawał pola, a przyległo do mojego, kieby kto z umysłu narządził. Żyto widzi mi się wczoraj posiały. — Ogarnął pożądliwem spojrzeniem zbronowane zagony, westchnął i wjechał w las.
Poganiał często konia, bo droga szła po równem i twardsza była, tylko gęsto przerośnięta korzeniami, na których wóz podskakiwał i turkotał.
Ale już nie drzemał, owiany surowym i chłodnym dechem lasu.
Bór był ogromny, stary — stał zbitą gęstwą w majestacie wieku i siły, drzewo przy drzewie, sama sosna prawie, a często dąb rosochaty i siwy ze starości, a czasem brzozy w białych koszulach, z rozplecionemi warkoczami żółtemi, że to jesień już była. Podlejsze krze jako leszczyna, to karłowata grabina, to osiczyna drżąca tuliły się do czerwonych, potężnych pni tak zwartych koronami i poplątanych gałęziami, że ino gdzie niegdzie przedzierało się słońce i pełzało niby złote pająki po mchach i zielonych paprociach zrudziałych.