Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —

miał suchą, pomarszczoną jak kartofel na zwiesnę i szarą takoż, wygoloną i pociętą szramami, włosy białe jak mleko kosmykami opadały mu na czoło i kark, bo był z gołą głową.
Poszedł prosto do krowy i dokumentnie ją obejrzał.
— Oho, widzę, że świeże mięso jedli będzieta.
— A dyć jej pomóżcie co, wylekujcie, a toć krowa ze trzysta złotych warta — i dopiero po cielęciu, a dyć pomóżcie! O mój Jezu, mój Jezu! — zawołała Józia.
Ambroży wyjął z kieszeni puszczadło, powecował je po cholewie, przyjrzał się pod zorzę ostrzu i przeciął granuli arterje pod brzuchem — ale krew nie trysnęła, a ciekła wolno, czarna, spieniona.
Stali wszyscy dokoła pochyleni i patrzyli bez oddechu.
— Za późno! Oho, bydlątko ostatnią parę puszcza — rzekł uroczyście Ambroży. — Nic to, ino paskudnik albo i co innego... trza było zaraz, kiej zachorzała... ale te baby, to ino juchy do płakania są mądre, a jak trza radzić, to w bek kiej owce. — Splunął pogardliwie, obszedł krowę, zajrzał jej w oczy, przyjrzał się ozorowi, obtarł zakrwawione ręce o jej miękką, lśniącą skórę i zabierał się do odejścia.
— Na ten pochowek dzwonił nie będę; zadzwonita w garki sami.
— Ociec z Antkiem! — krzyknęła Józka i wybiegła na drogę, naprzeciw, bo głuchy, ciężki turkot rozległ się z drugiej strony stawu, gdzie w rozczerwienionej zorzami zachodu kurzawie czerniał długi wóz i konie.