Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śli, które im latały, gdzie same żywnie chciały, z przedmiotu za przedmiot, zwinnie, jak pliszki po kamieńcu...
Matka wciąż pozierała na Wikcię, ta zaś na drzwi.
— Nie urada się doczekać!... — powtarzała sobie coraz gniewniej. — Jakby nie przyszedł... dałaby ja mu drugi raz! — No!...
Tą stanowczą zapowiedzią uspokoiła się na chwilę.
— Przyjdzie, coby nie — ozcymała se potem. — Jakem ino spojrzała na niego, tom już wiedziała, że przyjdzie...
W te razy zadudniło w sieni. Drzwi się otwarły i przez próg chybnął do izby tęgi parobczak.
— Niech bedzie pochwalony!
— Na wieki wieków! — Witajże Jędruś! — ozwali się chórem zgromadzeni. Wikcia szarpnęła matkę z radości. Jantek spojrzał na żonę.
— Ma rozum — pomyślał już tysiączny raz w życiu i stanęło mu w myśli «przeznaczenie».
— Markotno ci na mnie? — szepnął Jędrek, wyciągając dłoń do Wikty...
Spojrzała tylko na niego... A umiała dobrze patrzeć!
Jędrek poszukał w rękawie i wyciągnął sporą butelczynę.
— Namowiny! — huknęło od stołu.