Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Popołudniu tegoż dnia, pod pozycyą batalionu III-go.
Siedzimy, półleżąc, we zbożu pod zachyłą wzgórza przy kraju lasku brzozowego. Pułkownik kończy opóżniony obiad. — Nadchodzi komendant batalionu, kap. Szerauc, później komendant oddziału karabinów maszynowych, por. Klisiewicz. Mówią o sprawach dnia. A dzień jasny, słońce łagodnie przyświeca — wierzyć się nie chce, że oto bitwa się toczy.
Kule gęsto przelatują. Ucho łowi je, jak różne tony orkiestry, w szaleństwie skomponowanej. Dziwnie bogata skala ich wygłosu, jako i skala uczuć jeśli tak rzec można. Są różnego gatunku, wziąwszy przyrodniczo, i przytem mocno zindywidualizowane. Jedne brzęczą w przelocie, jak muchy, o niepewnym, niejasnym zamiarze, drugie bzykają, jak bąki nadąsane, inne jak osy złe, kąśliwe. Są znowu kule-węże, które grzechocą w powietrzu, albo świszczą, mijając ofiarę (te znane w tonie powszechniej), lub które z sykiem zdradliwym mkną nad ziemią. Są kule ptaszki, które górą z wysokim śpiewem się niiosą, jakby błogosławiące. Są przypadkowe, jak kamyki z procy Dawida puszczane. Niektóre grają przedziwnie jakiś sen o ukoju śmierci...
W tę — można rzec — czułą symfonię kul miesza się i mąci ją, rozbija obojętny i suchy trzask ekrazytówek. Gęsto trzaskają. Od czasu do czasu zaszeleści któraś z kul we zbożu, ciapnie o snopek. Zabawa.