Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

błyski rakiet. Zmieszane okrzyki: »Hurra!«... Nagłe momenty ciszy.
— Coś się tam strasznego dzieje... Pułk nasz... Byle prędzej!
Mijamy Motycz-dwór — okna oświetlone jak w szpitalu. Krótszą drogą przez pola... Już blizko...
— Fury jakieś... Kto jedzie? — Ranni z czwartego pułku.
— Kto? Kto? — zeskakujemy.
— Porucznik Bończa-Uzdowski, podchor. Otto, chor. Krajewski...
Pytania prędkie: — Jak? co?
— Pułk atakował. Bataliony pierwszy i trzeci. Strat sporo.
— A jużem był z kompanią — mówi Bończa — coś 60 do 80 kroków od drutów, kiedy »psia kość — cholera« dostałem kulką dwa razy.
— Gdzie?
— Szczęśliwie, w nogę — mówi ze zwykłym bumorem i ucisza ięczącego na furze towarzysza.
Żegnamy się, życząc rychłego powrotu do zdrowia. Doktór naspiesza, nagli.
Poomacku, z przeszkodami, dobijamy wreszcie do Płonszowic, do chałup w kotlinie pod lasem, gdzie mieści się stacya opatrunkowa 4-go pułku. Pracuje tu por. dr. Kołłątaj z paru sanitaryuszami. — Rannych znoszą a znoszą. Co partyę opatrzoną odprawia na wozach do Motycza, nowa nadpływa. Dr. Bo-