Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cieniutkim jak szpilka, które, przypięte do pnia, pełza i rozpatruje z gorączkowym pośpiechem, zwracając łepek to w tę, to w ową stronę, pełza pod górę, podpierając się ogonkiem, wyżej i wyżej, aż nakoniec znalazłszy coś, dziobie z zapalczywością.
Grubszy, zawilszy i nie taki fantastyczny haft, dają gałązki olszyny, która tworzy gąszcz biały, jak obłok wzdłuż potoku. Pnie się wydeptana perć w górę, po przecudnym, białym śniegu, miałkim jak najsubtelniejszy pyłek: nie migocą wielkie gwiazdy ogniami złotymi lub niebieskimi, nie mienią się barwami tęczy, lecz iskrzy się powierzchnia miryadami ogników, które budzą się i gasną za każdym krokiem, za każdym ruchem głowy: gasną i tryskają blade i omdlewające, jak fosforyczne ogniki robaczków świętojańskich, lub puder brylantowy w świetle elektrycznem. Z jednej strony łany tej cudnej, niepokalanej bieli, nie tkniętej żadną stopą, nie polizanej nawet promieniami słońca, „które, całując, płodzą czerwie“, miejscami lekko i ulotnie muśniętej skrzydłami wrony lub sroki, z drugiej głęboki jar, porosły