Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

patrjotką — może dla tego, że widziałam dwie wojny... Postanowiłam pójść na przedstawienie. Ojciec Crainquebilie iść ze mną nie chciał, chociaż chciałam za niego zapłacić. Doprawdy nie wiem, co się temu człowiekowi podoba: na wszystko uśmiecha się z pogardliwem politowaniem. Wchodzę więc sama. Ale tego dnia ktoś musiał na mnie rzucić urok... Musiał pan zauważyć, panie komisarzu, że są pewne dnie feralne, kiedy wszystko idzie na opak.
Komisarz nie raczył odpowiedzieć.
— Musiałam naprzód wykłócić się z kasjerem, który nie chciał przyjąć monety, twierdząc że jest fałszywą, potem z kontrolerem, który chciał mi wmówić to samo. Kiedy weszłam na salę, zaczęło się znowu. Sąsiedzi zaczęli sarkać, że ich potrącam. Otóż (jeżeli kto wykazał w tym wypadku złą wolę, to tylko oni — bo ja nie lubię nikomu robić przykrości. Wyobraź pan sobie, panie komisarzu, siedziała obok mnie jakaś lafirynda, która ofuknęła mnie, że śmierdzę winem... jakgdyby wino śmierdziało! Jakiś facet pokpiwał sobie z mojej tuszy, mówiąc, iż wątpił, abym się zmieściła w fotelu... Odpowiedziałam mu, jak należało, a zaraz publika zaczęła sarkać, że im przeszkadzam. Jeśli zamilkłam w końcu, to bynajmniej nie z powodu tych kaprysów, ale dlatego, że się przedstawienie rozpoczęło. Była to historja bardzo zajmująca, panie komisarzu, opowiedziałabym ją panu, ale boję się pana znudzić. A potem — nie wiem, jak się skończyła, bo nie dano pozostać do końca. Komisarz, znudzony gaulstwem starej gryzł paznokcie.
— Jeden pan, który siedział za mną i zdawał się być dobrym znajomym właściciela kina, wyrażał po cichu swoje zdanie o sztuce... Nagle na ekranie ukazały się okopy z mnóstwem żołnierzy, kuchnie, armaty i wszystko, co do tego należy. Pan, co się znał na tem, mówił, że te widoki nie mają nic wspólnego z samą historją i że były, że tak powiem, póź-