Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ne lub pomarańczowe... W setkach zagłębień terenu lśniły niezliczone jeziora, przy bliższem rozpoznaniu, plamy te okazywały się złożami boraksu...
Dniami całemi nie spotykał Rozalindo śladu roślinności oprócz świecznikowatych kaktusów, które, widziane zdaleka, robiły wrażenie szeregi żołnierzy, schodzących w rozsypce po pochyłości góry.
Podczas pierwszych dni podróży Rozalindo spotykał jeszcze samotne chaty na Despoblado. Mieszkali tam ubodzy koziarze, którzy wraz ze swemi kozami, cudownym jakimś sposobem utrzymywali się na tej ziemi zupełnie jałowej. Dalej nie spotykał już żadnej, siedziby ludzkiej.
Ażeby dodać sobie odwagi, przypominał sobie opowiadania o pierwszych białych ludziach, którzy przebyli tę pustynię. Byli to hiszpanie konni, uzbrojeni w samopały, w ciężkich żelaznych zbrojach, nie wiedzący dokąd idą, nie wiedzący również, czy straszliwa pustynia Atakama kiedykolwiek się skończy.. Wodzem ich był Almagro. Pozostawił Pizarra w bogatej Peruwji, aby się zapuścić w tę straszliwą pustynię. Przebywszy ją, odkrył ziemię, nazwaną później Chili.
— Boże, co to byli za ludzie! — myślał Rozalindo.
Myśl o tej wyprawie Almagra dodawała mu sił. On przynajmniej wiedział, dokąd idzie, i przekonywał się, że wszystkie właściwości topograficzne pustyni zgodne były całkowicie z tem, co opowiadał mu przyjaciel oraz samotnicy, osiedleni na granicy pustyni w Despoblado.
Ani jeden z koziarzy, udzielając mu gościny, nie pytał go o powód jego podróży. Zgadywali, że uciekał od „nieszczęścia”, jakie się zdarzyć może każdemu człowiekowi, mającemu nóż za pasem.. Ograniczali się do udzielenia mu objaśnień o drodze, którą miał przebyć, i dawania mu kilku kawałków suszonej