Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

były w stanie się od niej oderwać; potem nagle zapadły w głąb, jakby porwano czyjemiś niewidzialnymi rękoma, i tylko płetwy trójkątne musnęły powierzchnię wód, tnąc ją ostrzami, gdy tymczasem dwa hebanowo-czarne cienie nikły szybko w wirach wodnych.
Gdy wreszcie zbliżyli się do ładu, Ferragut spostrzegł się bliższym śmierci, niż na pełnem morzu. Brzeg wznosił się stromo naksztalt olbrzymiego muru. Z łodzi zdawał się przesłaniać pól nieba. Potężne falowanie oceanu przeistaczało się tu w szturm wściekły bałwanów na skały nadbrzeżne, o jakie rozbijały się w snopy rozpyłów wodnych i kaskady pian.
Łódka, jakby ją jakaś dłoń potężna uchwyciła za wiązanie, wyprostowała się nagle i skoczyła naprzód. Ferragut, wyrzucony jak pocisk w powietrze, znalazł się rantem śród zapienionych wirów, wespół z ludźmi i baryłkami, tańczącemi jak i on na falach.
W oczach błyskały mu białe od pian wiry i czarne przepaście. Kręcił się jak wrzeciono, porwany przez zmagające się z sobą prady. Myśl mu się rozdwoiła: „Niema się co opierać!“ szeptał mu w duchu głos rozpaczy. „Nie chcę umierać!“ wołała rozpaczliwie druga połowa jestestwa.
Tak upływały godziny, zdające mu się chwilami. Nagle poczuł, że się ociera do bólu o jakąś podwodną wyniosłość, że uderzył o coś brzuchem... Uchwyciwszy się załamów głazu, wynurzył głowę z wody i odetchnął. Fala spłynęła, nadlatywała jednak inna: zalała go zapieniona masa wód i oderwała od skały, której nierówności poorały mu ręce, pierś, kolana.
Odpływ go poniósł z powrotem mimo rozpaczliwych wysiłków... „Na nic się to nie zdało, zginę napewno!“ mówił sobie a przez myśl leciały mu z szybkością błyskawic wszystkie wspomnienia z przeszłości.