Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ŻEGNAJ! ŚMIERĆ MNIE CZEKA!

Nim Ferragut wyjechał z Barcelony, rana na ramieniu już mu się prawie zabliźniła. Dzięki ostrożnym odpowiedziom Toniego i jego samego na pytania karabinjerów uniknięto dalszych nieprzyjemności. „Nie wiem nic. Nicem nie widział!“ kapitan udał najzupełniejszą obojętność, gdy mu opowiadano o znalezionych tej-że nocy zwłokach mężczyzny, Niemca z wyglądu, przy którym jednak nie znaleziono żadnego dowodu, żadnej poszlaki, jakaby pozwoliła na stwierdzenie osobistości. Trupa owego znaleziono na nabrzeżu w znacznej odległości od punktu, gdzie „Marę Nostrum“ stało na kotwicy. Władze niczego pozatem dowiedzieć się nie zdołały i, przypuszczając, że była to jakaś tajemnicza rozprawa pomiędzy wychodźcami, złożyły sprawę do akt.
W ciągu następnych miesięcy Ferragut w dalszym ciągu żeglował wraz z grupą innych statków, aprowidując wojska sojusznicze na Wschodzie. Depeszą szyfrową wzywano go bądź do Marsylji, bądź do jednego z portów na Atlantyku, jak Saint-Nazaire, Quiberon lub Brest.
Podróże te nie przypadały Ferragutowi do smaku; płynąć w szeregach, po żołniersku, zmniejszać ustawicznie szybkość parowca, by utrzymywać się na równej linji z ciężkiemi statkami towarowemi, niezdolnemi do przekroczenia dziesięciu mil na godzinę, — wszystko to go irytowało. Co