Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczekiwanie schrypłego psa, szyby aż drżały na wybrzeżu Santa Lucia. Żagle nabrały w siebie powietrza i łopotać poczęły od pierwszych podmuchów wiatru.
Podróż trwała trzy dni. Pierwszej nocy kapitan rozkoszował się w lubieżnym egoiźmie samotnością. Wstrzemięźliwość ta miała dlań przesłodki urok nowości. Drugą noc spędził w ciasnej, cuchnącej kabinie, rozbudzony przez wspomnienia, jakie się znów cisnąć poczynały. Oh! Freya! Kiedyż ją znowu zobaczy?
Z hrabią ledwie po kilka słów zamieniali od czasu do czasu, długie godziny jednak spędzali ramię przy ramieniu przy kole sterniczem. Mimo milczenie to bardziej się zżyli z sobą, niż na lądzie. Pod wpływem wspólnego pożycia rzekomy dyplomata zaczynał się wreszcie otrząsać coraz bardziej ze swego chłodu.
Łatwość, z jaką chodził po pokładzie, pewne terminy techniczne, jakich używał czasem mimowoli, sprawiły, iż Ferragut nie wątpił już o istotnym jego zawodzie.
— Pan jest marynarzem! — rzekł pewnego razu.
I hrabia przyznał, że tak jest istotnie, sądząc, że zbytecznieby to chciał jeszcze ukrywać. Tak, był marynarzem.
— Więc co ja tu właściwie robię — pytał się siebie w duchu Ferragut. — Poco mi oddano komendę?
Nie mógł zrozumieć, czemu ów człowiek, mogący prowadzić statek bez cudzej pomocy, zażądał jego współpracy.
Kaledin musiał być niewątpliwie oficerem marynarki, ci zaś wszyscy majtkowie blondyni, pracujący nakształt automatów, służyli również niechybnie we flocie wojennej. Karni niezwykle, spełniali wszystkie rozkazy Farragutta, czuło się jednak, że