Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bitych ulicznic, których krzyk unosił się z bocznych zaułków.
Ukazały się pierwsze wozy tramwajów? Wołkow nie bez zazdrości obserwował pierwszych pasażerów. Oni mają cel w życiu. Pracują. Wiedzą, dokąd się śpieszą. A on?
— Co z tego, że piastuję wysoki urząd? — rozmawiał ze sobą Wołkow. — W grancie rzeczy jestem narzędziem w rękach bandy przestępców. Dłużej tego nie wytrzymam!
Chciał przejść przez jezdnię, by dostać się na drugi chodnik. Akurat minęło go auto luksusowe, w którym spóźniony nocny gość obejmował kobietę. Skąd ją zna? To „zimna kokota“.
— Wszystko przez kobiety... — rozumował w duchu. — U mnie tak samo było.
Jednym skokiem był w tramwaju, który nadjechał. Wsiadł z zamiarem rozmówienia się ze swoimi prześladowcami. Pojedzie do meliny Reginy... Na właściwym przystanku, zadumany, wysiada, nie dostrzegając tych kilku wyciągniętych jak struny policjantów na przedniej platformie elektrowozu.
Gdy mijał podwórko, w którym mieszkała Regina, dozorca nisko mu kilkakrotnie się kłaniał, nie mogąc się nadziwić, że tak wysoko postawiona osoba o wczesnej porze udaje się do jednego z lokatorów.
Ledwie dopadł do drzwi mieszkania Reginy, Wołkow nacisnął z całych sił dzwonek.
Drzwi rozwarły się ostro, a głos zawołał:
— Zwarjowaliscie, czy co?... Ach to pan... przepraszam...
— Gdzie są twoi wspólnicy? — zawołał surowym głosem. — Muszę natychmiast wiedzieć!
— Nie krzycz pan! Sąsiedzi gotowi pana usłyszeć.
— Co to mnie może obchodzić! Mam was dość!....