Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mam wrażenie, te Ameryki po raz drugi już nikt nie odkryje...
— Moim skromnym zdaniem — odparł Szczupak, spoglądając na noski błyszczących butów — nigdy nie schwycimy tej bandy.
— Co? A to dlaczego? — udawał Wołkow, te tego nie rozumie. Nie potrafił się jednak tak opanować, by nagły przypływ krwi do głowy nie wycisnął rumieńców na jego policzkach.
— Z tej prostej przyczyny — ciągnął dalej flegmatycznie Szczupak — że banda jest o wszystkim, co u nas się dzieje, zbyt dobrze poinformowana. Zanim u nas zapada decyzja, jest ona już im znana. Oni nas skuteczniej szpiegują, aniżeli my ich. Albo wśród nas jest ich człowiek.
Ostatnie słowa Szczupak wypowiedział stanowczym głosem, jakby chciał wzmocnić swoje podejrzenia i zarzuty. Był jeszcze wciąż zapatrzony w noski swego błyszczącego obuwia, ale to mu nie przeszkadza ło w stwierdzeniu silnego wrażenia, jakie wywarły na Wołkowa jego słowa.
— Cha, cha, cha! — zlekceważył Szczupaka. — O podobne głupie pomysły nigdy pana nie podejrzewałem. Co panu przyszło do głowy? — oburzał się Wołkow.
Szczupak skurczył się w sobie, zmalał. Udawał poskromionego i jął się tłumaczyć:
— Przepraszam pana, panie komisarzu, ale między nami zaszło nieporozumienie.
Wołkow, odzyskawszy nad nim przewagę, zapytał:
— Powiedz mi pan, kogo pan podejrzewa o kontaktowanie się z tą bandą? To jest dla mnie bardzo ważne. Muszę pana jednak ostrzec, że podobnego podejrzenia nie można traktować lekko. Trzeba tu operować dowodami. Dowodami! Również nieboszczyk