Strona:Tymoteusz Karpowicz - Odwrócone światło.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
kopia artystyczna

RODZAJ ZATRZYMUJĄCY
z miejsca niedokończona przepiórka lata
już jest jesienna zza konopi września
już wyłażą paździerze wszystko nagle
porzuca swe terminy na białe
nogi szronu to stąd on wyrusza
wiecznie przed kalendarium cienkie runo światła
przędzie na odwach góry i ukośne sanki
ciągnie przez zatrzymane pytanie zamieci
ta się nie waży bez ust na otwarcie ale ja
stawiam siebie w pytaniu dokąd chłopcze
przed tyloma sankami uciekłeś ze mnie co ci da
to po lodzie zbocze wygnane na wieczny poślizg
oplutego wiatru na co ci pozwoli to wejście
na wierzchołek
usypany u podstaw i co ziścisz jeśli nawet
uda ci się rozciąć cienką bruzdą i tak już wysokie
bielmo mojego oka poza nim też biało
bo spełnione wróć stajesz się grząski zapadasz
bez tchu po mój oddech patrz odrzucam siekierę
którą miałem wyrąbać w tobie tę po rękę
przeręblę dla miłości odcinam to szczęście
nie płatam że już nigdy nie będę cię kochał
jakąkolwiek górę rzucisz mi pod ostrze
byle nie tę która odcina po biodra
to twoje wyszłe ze mnie bez obrotu zawróć
póki jest jeszcze póki póki jest jeszcze jeszcze
na biały obrus i na to betlejem
gdzie siano za nas rośnie a nie samowiedza