Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zbudziłem towarzysza. — Co tam, czy już Zakopane?
— Nie jeszcze, ale deszcz; gór ani śladu!
— Psiakrew, to zwykle tak; — ziewnął, odwrócił się i zaczął drzemać na nowo.
Gdyśmy podjeżdżali do Zakopanego, deszcz przestał padać, ale wszystko zasłaniały mgły.
Zajechaliśmy budką góralską do hotelu pod Giewontem i wkrótce zasiedliśmy na werandzie do kawy.
— Cóż więc będzie? — mówiłem do towarzysza — Tatry przywitały mię dość niegościnnie.
— Widzisz — odrzekł mi na to — w Tatrach nic naprzód przewidzieć nie można. Za godzinę, za dwie możemy mieć najpiękniejszą pogodę. Jest nawet reguła: kto wybiera się w deszcz, ma w górach pogodę i odwrotnie. Do dziewiątej lub dziesiątej mamy czas; róbmy więc tak, jakby pogoda od dziesiątej była pewna. Będzie — ślicznie; nie będzie, poczekamy do jutra.
— A więc chodźmy obejrzeć Zakopane i zrobić zapasy.
Wyszliśmy na Krupówki. Przed kościołem stał stary góral w serdaku z włosem wywróconym na wierzch i pykał fajeczkę. Podszedłem do niego, przypatrując mu się ciekawie.
— Słuchajcie ojcze — zagadnąłem — co myślicie o pogodzie?
— Ano — dziury w niebie sie robiom — od-