Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Byłoby dobrze; najgorszy sęk ta przewieszka! Wygląda tak, że musicie zrobić to pierwsze wyjście.
— Tu niżej są małe stopnie — mówił Witold — ale co w górze?
— Owszem są chwyty twarde, choć małe. Tu głowa przewieszki jest pęknięta, można wetknąć w szparę rękę, są zęby; ale hola! proszę zdjąć buciki i włożyć do worków.
— Dobrze — mówił Witold — rozumiem.
Tymczasem upatrzyłem sobie nieco wyżej blok skalny, za który mogłem silnie chwycić lewą ręką, prawą dostawałem do krawędzi przewieszki.
— Proszę podsadzić najpierw pannę Zosię — mówiłem — prawą rękę niech włoży w szparę, na lewą jest tu chwyt a potem ją chwycę i podciągnę.
Czekałem.
— Zosia idzie! — był głos Witolda.
Białe rączki ukazały się na krawędzi przewieszki a potem błysnęła jasna główka; śmiała się nawet teraz. Wskazałem jej chwyt, ujęła go; wtedy chwyciłem za tę rękę mocno.
— Teraz w górę i na brzuch! — mówiłem.
Gibka panna przeczołgała się zgrabnie, ja ciągnąłem z całej siły; znalazła się przy mnie.
— Cudownie! — rzekłem — proszę odejść nieco wyżej. Teraz worki!
Witold podał mi ciupagę, do toporka przywiązywał po kolei dwa worki; wyciągnąłem je ostroż-