Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka krzywda, że ośmieliłem się mówić o sobie... Ale, widzi pani, sądziłem, że może właśnie teraz moje uczucie, moje wielkie uczucie przyda się pani, że może będę... że dostąpię tego szczęścia, że zechce pani... że może będę mógł pomóc w czemkolwiek...
Patrzyła na niego szeroko rozwartemi oczyma i nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
— O, ja wiem, że popełniam podłość — prędko mówił Raszewski — bo to nie jest godne uczciwego człowieka wyzyskiwać moment czyjejś tragedji, egoistycznie starać się wyzyskać sytuację. Ale przysięgam, pani Magdalenko, przysięgam, że nie mogę dłużej milczeć. I tak od dawna musiała pani widzieć, że ją kocham. Zapewne nie zdobyłbym się nigdy na zmącenie pani życia swemi wyznaniami. Ale teraz błagam panią o przebaczenie. Musiałem to powiedzieć. Źle odpłacam się pani za jej dobrą przyjaźń, za ufność, za serdeczność. Zresztą jeżeli pani chce, proszę zapomnieć o wszystkiem. Jeżeli pani potrafi, proszę przebaczyć. Nie wiem, co pani zamierza zrobić, jak dalej pokierować swem życiem... Pragnę tylko jednego: niech pani wierzy, że najbezinteresowniej, nie oczekując żadnej, najmniejszej nagrody będę uważał się za szczęśliwego mogąc być pomocnym, mogąc...
— Panie Janku — przerwała Magda. — Co pan mówi? Czy pan zastanowił się nad tem?... Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jaką kobietę pan kocha?
— O tak — odpowiedział, marszcząc brwi. — Kocham jedyną, jaka dla mnie na ziemi istnieje.
— Boże! Co za szczęście! Co za szczęście!
Magda zerwała się i, zakrywszy oczy rękami, wybuchnęła płaczem. Przecie mieszało się jej w głowie od tego wszystkiego. Słyszała tak wyraźnie, a niepodobna