Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto? — nie zrozumiała żartu.
— A no, mniej mięsa konsumują. Kryzys. Opchnie jeden z drugim byle co. Lepsze gatunki wcale nie idą.
— Tak... To ojciec musi martwić się — westchnęła.
Przyglądała się Kamionce. Zmienił się bardzo. Co się z tego ładnego chłopca zrobiło. Utył, rozrósł się, oczy mu tłuszczem zapłynęły i ruszał się teraz jakoś niezdarnie.
Nagle w sąsiednim pokoju rozległ się płacz dziecka.
— Co to? — zerwała się Magda.
— Aaa — zaśmiał się — To przychówek. Znaczy się niby moja córeczka.
— Córeczka? Co pan mówi. Można zobaczyć?
— Proszę bardzo.
W dawnym panieńskim pokoiku Magdy stały teraz dwa ogromne jesionowe łóżka, a w nogach zielony wózek dziecinny.
— Boże! — zawołała Magda, pochylając się nad czerwoną małą twarzyczką, wynurzającą się z białej, obszytej koronkami poduszki.
— Zofja jej na imię — objaśnił Kamionka.
— Jakie cudne maleństwo. Ileż ono ma?
— Ano, za tydzień akurat wypadnie cztery miesiące, jak Adela porodziła.
Magda przyglądała się dziecku i łzy napływały jej do oczu.
— Czy poród był lekki? — zapytała.
— Było tam trochę strachu, ale szczęśliwie się skończyło. Adelka już na czwarty dzień poszła do sklepu.
— Tak prędko?
— Trzeba pilnować interesu.