Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Absurd — wzruszył ramionami z najwyższą irytacją.
Zresztą ona sama musi to zrozumieć. Najlepiej byłoby pogadać z nią otwarcie. Powiedzieć coś o ratowaniu ojcowizny, o obowiązku spadkobiercy nazwiska, o tem, że Wysokie Progi już od trzystu lat są w rodzinie Runickich. Musi zrozumieć!... Przecie nie przestaną się kochać, przecie ożeni się tylko dla pieniędzy... Jest dość inteligentna, by właściwie to ocenić. Kwestja prostej logiki!
A jednak — był pewien, że Mira nie potrafi pogodzić się nawet z oczywistą słusznością.
— Więc niech się nie godzi! — wybuchnął.
Cóż mu może zrobić? Nic, absolutnie nic!... Ale nie o to mu chodziło. Żadnych formalnych zobowiązań wobec Miry nie miał. Nigdy nie przyrzekał jej małżeństwa, od rozwodu starał się ją odwieść. Jest w zupełnym porządku... Do niczego przyczepić się nie może, nie ma prawa i zresztą napewno się nie przyczepi. Jeżeli też bał się podobnej rozmowy, to dlatego, że wiedział, jak nań wówczas spojrzy. Owo „jak“ już w samej wyobraźni było dotkliwsze od policzka.
— Niech to wszyscy djabli! — zaklął. — Nie mogę myśleć o tych wszystkich rzeczach, nie mogę!..
Z wściekłością zaczął się ubierać i dopiero przy głębszem zastanowieniu się nad wyborem odpowiedniego krawata poczuł jakąś ulgę. Pomimo to postanowił samotnie zjeść obiad i wypić przy nim dużo alkoholu.
Na dole w restauracji umyślnie usiadł w kącie, chociaż dostrzegł przy dwuch stolikach znajomych: Płaszowskich z Pomiechowa i Taraszkiewicza zajmującego w Warszawie jakieś intratne stanowisko w linjach okręto-