Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy razem pójdziemy pod kościół z pudełkiem od sardynek. Trudno.
Dyszała ciężko i nerwowemi ruchami obciągała kostjum, opinający jej obfite kształty.
— Nie będzie tak źle, proszę pani — pojednawczo odezwała się Magda.
— Ach! — machnęła ręką pani Aldona.
— Zapewniam panią. Jeżeli pani pozwoli, zaraz to udowodnię.
I nie czekając na zgodę pani Runickiej, wzięła ze stołu paczkę papierów, nad któremi siedziała przez cały ranek.
— Widzi pani — mówiła — oto list z Banku Wschodniego. Zgadzają się czekać przez dalszych osiem miesięcy. A tu mam umowę na wydzierżawienie stawów, tu zaś zestawienie...
I zaczęła szczegółowo wyliczać przewidywane wpływy, konieczne wydatki, streszczała umowy, układy, sypała cyframi, sumowała pozycje oszczędności.
Pani Runicka słuchała w milczeniu, ziewnęła kilka razy ukradkiem, a gdy Magda zamierzała sięgnąć po nową paczkę papierów, zatrzymała ją:
— Niech się pani nie trudzi. Doprawdy, dosyć...
— Więc widzi pani, że nie jest wcale tak źle? — z poczuciem zwycięstwa zapytała Magda.
— Moja droga — odpowiedziała z uśmiechem pani Aldona. — Ja się na tem nic, ale to nic się nie rozumiem. I przyznam się, że pojąć nie mogę, skąd pani zna się na tych sprawach?
— Nie znałam się wcale, ale skoro trzeba było...
— Dziwna z pani dziewczyna. Hm... Że też się pani chce!? Od tego głowa może rozboleć. Szalona dziew-