Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Magda chciała pocałować ją na powitanie w rękę, lecz pani Aldona zasłoniła się:
— O nie, niechże mnie pani nie postarza!... Pozwoli pani, że usiądę?
— Ależ proszę — podsunęła jej Magda najwygodniejszy fotel.
— Przepraszam — ciągnęła pani Aldona, zdejmując rękawiczki i zapalając papierosa — przepraszam, że nie uprzedziłam pani o mojej wizycie. Zamiar przyjazdu do Warszawy powzięłam dość nagle. I to w związku z pani listem.
— Z moim listem?... — uśmiechnęła się Magda, starając się opanować niepokój.
— Tak. Dziękuję pani za życzenia. Bardzo to miło z pani strony. Czy... Czy mój syn ma dziś przyjechać? Pani napewno wie...
— Wery?... Dziś, chyba nie.
— O, to doskonale. Będziemy miały czas pomówić o różnych rzeczach. Pani kocha mego syna?
— Tak, proszę pani.
— Nie dziwię się — z uznaniem przytaknęła pani Aldona. — Wcale się nie dziwię. Chłop, jak dąb. Bary takie, w biodrach wąski, a te oczy!... To się nazywa mężczyzna. Czasami żałuję, że jestem jego matką. W przeciwnym razie dla takiego mężczyzny straciłabym głowę i dużo ponadto... Cha... cha... cha...
Śmiała się głośno i szeroko, nie spostrzegając zdumienia Magdy.
— Przyzna mi pani rację — mówiła dalej. — W dzisiejszych czasach coraz mniej takich mężczyzn, mężczyzn, że no!
Słowo „mężczyzn“ wymawiała tak soczyście i z takim smakiem, że Magda aż zarumieniła się.