Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gogo nie ruszył się. Jego twarz nabrzmiała od krwi.
— Skąd wracasz? — zapytał ochrypniętym i groźnym głosem.
Kate nie patrząc nań zdejmowała kapelusz i rękawiczki.
— Nie może cię to obchodzić skąd wracam — powiedziała obojętnie.
— Widocznie jednak obchodzi, skoro pytam.
— Zapominasz o naszym układzie — zauważyła spokojnie. — Nie zamierzam z tobą rozmawiać i proszę, byś zostawił mnie samą.
— Nasz układ nie obejmował takich... takich eskapad — wybuchnął.
— Zawierał twoje zobowiązanie, że nie będziesz się mi narzucał. Powinnam już zresztą przyzwyczaić się do tego, że nigdy nie dotrzymujesz swoich zobowiązań.
— To jest bezczelność! — krzyknął.
— Ponieważ zaś nie dotrzymałeś, wyciągnę z tego odpowiednie konsekwencje.
Zaśmiał się:
— O, nie tak łatwo! Nie tak łatwo! Moja pani, nie tak łatwo! Raczej zamknę cię na klucz, niż pozwolę szastać moim nazwiskiem po hotelach, czy garsonierach! Nie udawaj świętoszki. Doskonale wiem coś robiła i z kim! Tak, wiem, wiem z kim się...
Zrobił pauzę i wyskandował ostatnie słowo, słowo, którym zadręczał się tu od godziny:
—...łaj — da — czy — łaś!
Kate bez słowa wzięła odłożony kapelusz i zaczęła nakładać go przed lustrem.
— Nie wyobrażaj sobie, że cię puszczę — zawołał. — Mam chyba prawo nie pozwolić mojej żonie włóczyć się po nocy.
— Nie masz do mnie absolutnie żadnych praw — powiedziała. — Zdawało mi się, żeś to już zrozumiał.
— Nie zrozumiałem i nie zrozumiem. Mogę nie korzystać z twojego łóżka, mogę zgodzić się na to, byś traktowała mnie jak powietrze, byś uważała mnie za co ci się podoba, ale nie