Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bęben, dający więźniom hasło do wstawania, jeszcze dobrze przed świtem zawarczał w ostrogu.
Przecież nikt nie uskarżał się, że go zbudzono zbyt wcześnie, gdyż gorące letnie noce, w dusznej atmosferze kazamat były istną katuszą, po której, chociażby najcięższa praca, wykonywana pod otwartem niebem, na świeżem powietrzu, wydawała się nieomal pokrzepiająca rozrywką.
Mieliśmy tego dnia w mrocznym, prastarym borze wycinać gąszcze, plantować ścieżki, robić na drzewach „zaciosy”.
A to wszystko w tym celu, aby gubernator zachodniej Syberyi, Piotr, syn Dymitra, kniaź Gorczakow mógł z wszelką łatwością oryentować się w kniei, podczas polowań, które zamierzał wyprawiać ku zabawie i uczczeniu dygnitarzy, na inspekcyę z Petersburga przybyłych.
Z łopatami na ramionach, z toporkami w rękach maszerowaliśmy krzepcy i weseli.
Weseli, wszyscy bez wyjątku.
Nawet dozorca, chmurny i zgryźliwy zawsze, tym razem ani klął, ani naglił do pośpiechu, ani groził „kulą w łeb”, za usiłowanie ucieczki, ani oglądał kajdan, czy są dość mocne i nieprzepiłowane, co zwykł był czynić zwykłe, ilekroć więźniowie pracowali w lesie, w stepie, nad Irtyszem, albo na odległych od Omska polach i gościńcach.