Pozostawiając kapitana Lawtona wraz z sierżantem Hollisterem i oddziałkiem dwunastu żołnierzy na straży rannych, Dunwoodie nietylko miał na względzie polecenia, zawarte w liście pułkownika Singletona, ale i sińce, jakiemi upadek z konia tak hojnie obdarzył jego kolegę. Napróżno Lawton upewniał, iż czuje się zdolnym do najcięższej bodaj służby; napróżno dowodził, że jego ludzie nie pójdą do ataku za Tomem Masonem z tą samą sprawnością i zaufaniem, jak kiedy on ich prowadzi; Dunwoodie był nieugiętym, i kapitan musiał pogodzić się z losem. Przed odjazdem major raz jeszcze polecił mu, by dawał pilne baczenie na Akację, a zwłaszcza, jeżeli jakiejś podejrzanej natury zbiegowiska dadzą się zauważyć w okolicy, by natychmiast opuścił obecną kwaterę i wraz ze swoim oddziałem zajął posiadłość pana Whartona. Słowa kramarza zbudziły w piersi Dunwoodie’go niejasne przeczucie niebezpieczeństwa, grożące tej rodzinie, aczkolwiek nie mógł zdać sobie sprawy, na czemby właściwie to niebezpieczeństwo mogło polegać, i dlaczego należało się go obawiać.