Strona:Stefan Napierski - Elegje.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a ich gałęzie wyciągnięte ku nam,
to nie ramiona: są jak stryki szorstkie!

Nie umiem przypaść o brzasku, mój Xiążę,
ku ziemi: gniją męczenników kości;
Ona się zżyma, miota, pragnie wypluć,
i piszczelami nagiemi oblicza
wasze i nasze, nieme, policzkuje!
Nie zwódź mnie! w palce, zimne i zgrabiałe
od strun — celnego nie wciskaj mi ostrza;
stoczy się sztylet na posadzkę, pryśnie,
na głazach ślizgać się będzie misterny,
który miał przebić nieprawość, a drasnął
naskórek jeno...
Odwracamy lica.

I ty, Ofeljo żałosna, nie zwlekaj,
nie stąpaj w obłąkaniu, ni zachwycie.
nie pozwól nucić ziębniejącym ustom.
ni nam: te wargi niegodne śpiewania.
Odejdź! o miła, nie powrócisz odtąd.
aby urodą truć, w czasie, gdy silnym
trza być, i litość na mordu narzędzie
hartować: giętki, chłodny, niezawodny
puginał — a nie brzeszczot księżycowy.

Już dosyć żalu, dzisiaj walczyć trzeba,
a choćby zginąć. Po nas przyjdą inni.
O druhu! długie nas czeka błądzenie,
nim do człowieka znów dotrzemy — może.
Horacjo! już ich widzę: przyjaciele.
choć mieczem mierzą w naszą pierś, na tarczach
wyniosą puste zewłoki ku gwiazdom.