Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opuściłem, by w postaci dawnej odsłonić ci tajemnice naszej powtórnej miłości.
Głos zamilkł, a gdy podniosła znów oczy, widma już nie było. W szarych blaskach zarania wdzierającego się do sypialni przez zapuszczone żaluzje wyczuła natomiast płomienne spojrzenie Gniewosza.
— Mężu mój!
I rzuciła się w wyciągnięte ku sobie ramiona.
Koło siódmej rano ubrali się i przez werandę wyszli z domu. Przed furtą ogrodową pożegnali ostatniem spojrzeniem willę, przybytek swej miłości, park, klomby i altanę, świadków swego szczęścia.
— Chodźmy już stąd! — rzekła zdławionym przez łkanie głosem. — Spóźnimy pociąg. Chodźmy już, Janku.
Gdy stał jak urzeczony, przemocą odciągnęła go od zaczarowanego miejsca. Wyszli na ulicę. Gdy zatrzaskiwał furtę od ogrodu, zdawało mu się, że zamykają za sobą na wieki bramy swego szczęścia...
Poranek był mglisty. Szare zwoje oparów kłębiły się w powietrzu i przesłaniały widok. Nie rozróżniało się drzew od latarń na parę kroków. Cicha jak zwykle ulica Leśna pogrążona była w bezwzględnej martwocie.