Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka, który za umiarkowaną cenę zgodził się pojechać z nim we wskazanym kierunku i podjąć się wyznaczonej sobie na miejscu pracy. Oczywiście Będziński nie wtajemniczał go w szczegóły, bo nie chciał odstraszyć. Na szczęście w Borchowcach nikt nic nie wiedział o Bankowej Woli. Zła sława zagrody jeszcze tu nie dotarła. Było na to za daleko.
Po ubiciu interesu ze Zbychoniem zwrócił się Będziński do władz miejscowych i krótko przedstawił cel swej wyprawy. Wysłuchano go z niedowierzaniem i odcieniem ironji. Lecz, że był lekarzem z Warszawy i w dodatku kierownikiem znanego zakładu, więc p. prezydent miasta wstrzymał się od uwag i na życzenie doktora oddał mu do dyspozycji w charakterze świadka z urzędu komisarza miejscowej policji.
Będziński bezzwłocznie wrócił z dwoma nowymi towarzyszami do Bańkowej Woli. Tu zastał wszystko w porządku. Noc po jego wyjeździe upłynęła spokojnie a Przysłucki wraz z Gniewoszem wyglądali zdrowo i należycie wypoczęci.
Komisarz Małowiejski uśmiechał się sceptycznie i pokpiwał półgębkiem z całej imprezy.