Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak na rozmaitych czynnościach upłynął szybko czas i zbliżyła się godzina ucieczki. By nie budzić podejrzeń, Gniewosz do ostatniej niemal chwili krążył pośród biwakujących przy ogniskach wojowników, obchodził straże, badał oszańcowania. O dziesiątej zapuścił zasłony u okna domu i oświetlił rzęsiście wnętrze. Nastąpiła krótka, wzruszająca scena pożegnania między Rumi a Wajmuti, poczem Gniewosz, Peterson i Rumi wymknęli się z tolda tylnemi drzwiami do ogrodu. Ukryci przed oczyma żołnierzy gęstą aleją akacyj doszli do jej wylotu u stóp bazaltowej sikały zamykającej zwartym murem ten bok ogrodu. Gniewosz rozgarnął rękoma zarośla opuncyj w połowie rozpiętości ściany i oświetlił latarką wąski otwór wydrążony w skale.
— Tędy przejdziemy na ścieżkę. Musimy pełzać na brzuchu. Will, ty będziesz stanowił narazie straż tylną.
— All right!
Zanurzyli się we wnętrznościach skały. W dziesięć minut potem Gniewosz zgasił latarkę i prostując się z westchnieniem ulgi, oświadczył:
— Jesteśmy na ścieżce. Teraz ty, Will, prowadź do twojej „Markizy“. Jak daleko stąd jeszcze do zatoki Szarych Zwisów?