Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mów pan tak, nie mów pan tak! — prosiła. — Poco prowokować?
W tej chwili drzwi powoli otworzyły się do połowy. Krzepniewski wściekły pchnął je naoścież i naoślep oddał w głąb sieni trzy strzały. W odpowiedzi usłyszał nad sobą, gdzieś w górze gruby, ordynarny śmiech i okrzyk Wandy. Rzucił się w drugi koniec sieni z latarką. Tu spostrzegł schody na piąterko. Bez namysłu zaczął się wspinać na górę, skąd dochodziły go wciąż salwy śmiechu. Gdy dotarł do końca i wyważył nogą drzwi od poddasza, wszystko nagle umilkło. Przy świetle latarki ujrzał mały, zasnuty pajęczą przędzą, zawalony szczątkami sprzętów, obręczami od beczek i wiórami heblowin pokoik. Nie było w nim nikogo. Klnąc i szarpiąc nerwowo wąsy, zeszedł pośpiesznie w dół i wrócił do izby. Tu spostrzegł, że Wanda zemdlała. Podważył jej nożem myśliwskim zęby, wlał w usta parę kropel wina. Westchnęła, otworzyła oczy i objąwszy go kurczowo ramionami za szyję, przytuliła się do niego z całej siły. Piersią jej zaczęło wstrząsać ciche łkanie, usta szukały ust jego stęsknione.
I tak na rubieży lęku przed nieznanem i pożądania, między krasnotą życia a omroczą „tamtego brzegu“ oddała mu się. Mgła