Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W miarę zbliżania się ku szańcowi teren tężał i zcalał się. Po półtorej godzinie doczołgali się na suszę. Od wału dzieliła ich tylko kilkumetrowa przestrzeń kamiennego, darnią umocnionego odkosu i nad brzegiem trzęsawiska szumiące zarośla bambusów. Tu przykucnęli dla nabrania tchu. Czandaura, prowadzący oddział środkowy znalazł się na linji jednej z bram obozowych. Solidna, zbita z krąglaków bukowych, spiętych żelaznemi kunami, zjeżona bolcami ćwieków szczerzyła się naprzeciw jak zły zwierz, gotowy do skoku. Z drewnianych wież obronnych po obu jej stronach raz w raz wychylały się sylwety strażników. Z poza szańca dolatywał zgłuszony szmer głosów i krzyków lub rżenie koni. Czarni mieli się na baczności.
Król otarł pot z czoła i usiadł na podwiniętem poncho. Po chwili przyczołgał się do niego po rozkazy wysłaniec Ngahuego. I jego ludzie byli już naprzeciw jednej z bram. Czandaura pochylił się do ucha wojownika.
— Powiedz wodzowi, by czekał, aż uderzy Atahualpa. Wtedy niech próbuje podłożyć ogień pod bramę wschodnią.
żołnierz przyłożył rękę do czoła i piersi i popełzał jak wąż z powrotem wzdłuż linji trzcinowego przedpiersia.