Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łudniowego Krzyża. Noc tę przespała Ludwika na pokładzie.
W ciągu najbliższych dwóch dni żegluga miała przebieg normalny. Na wysokości wysp Kangurowych barometr zaczął gwałtownie spadać. Wśród załogi dało się odczuć lekkie podniecenie. Przestwór zaległa duszna, przyczajona cisza. Zbliżał się cyklon.
Peterson zeszedł do kotłowni i długo konferował z palaczami. Po powrocie na pokład twarz miał zimną, skupioną. Gniewosz zauważył, że tłoki pracują ze zdwojoną siłą, a okręt zbacza wprost na południe.
— Nie zawiniemy po drodze do Melbourne? — zagadnął kapitana.
— Nie. W czas sztormu na pełnem morzu „miękko“. Wolę nawet opłynąć Tasmanję, niż dostać się w szpony huraganu niedaleko wybrzeża. Byle tylko nie wpaść w jego „oko“.
Wieczorem zerwały się pierwsze podmuchy i zalały pokład wielką falą. Pasażerowie pochowali się po kajutach. Skończyła się morska sielanka, przemówił żywioł. Peterson noc całą nie schodził z wyżki. W przerwach pomiędzy jednym a drugim atakiem grzywaczy, głos jego spokojny,