Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzień dobry panu! — pozdrowił uprzejmie, zdejmując czapkę.
— Dzień dobry! — odparłem, odpowiadając na ukłon. — To pańska chata?
— Broń Boże! To letnisko Jastronia.
— Kolega po zawodzie?
— Niby tak, niby nie. Nie słyszał Pan dotychczas nic o Jastroniu?
— Nie.
— Był to jeden z najtęższych w okolicy „szczurów wodnych.“
— „Szczur wodny“ — to niby rybak, co?
Nieznajomy przymknął filuternie oko:
— Tylko pewna osobliwa odmiana. W dzień robi usadkę na ryby, a nocami poluje na grubszego zwierza.
— Hm — chrząknąłem domyślnie.
— Rodzaj korsarza rzecznego, uważa Pan, gatunek rabusia-pirata, który operuje na słodkich wodach.
— Rozumiem.
— Ho, ho,! Kum Onufry Jastroń był sprytnym chłopcem! Zwłaszcza w ciemne, burzliwe noce umiał być bardzo niebezpiecznym. Przed jego „Kleniem“, sławną na Druczy krypą, mieli mores przewoźnicy i spławiacze skór. Nic to mu było niby to niechcący zahaczyć z tyłu bosakiem jaką beczułę pełną okowity lub piwa, ściągnąć z tratwy zakrzywionym krukiem bal z suknem lub grypsnąć przemytnikowi pakę z tytoniem. Szczwany był lis i gracz nielada! Wszyscy wiedzieli, że rabuś, a nikt mu nie mógł dowieść niczego! W tem właśnie cała sztuka, mospanie, żeby się nie dać złapać