Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uderzyła mię duszna woń zgnilizny zamkniętej przestrzeni.
Zrazu nie widziałem nic rażony ślepotą ciemności. Lecz za mną wkradł się do pustki długi pas świetlny mej lampy i liznąwszy klinem podłogę, przypełzał do kąta...
Spojrzałem tam i zdjęty dreszczem przestrachu bez granic wypuściłem z rąk oskard.
Tam w rogu pustego pokoju wciśnięta między dwie ściany przykucnęła jakaś ludzka postać i wlepiła we mnie kose, zielonkawe spojrzenie. Pociągnięty magnetyczną siłą wzroku, podszedłem... Postać wyprostowała się, urosła... krzyknąłem; był Brzechwa...
Stał niemy, bez słowa, poruszając lekko wąsem. Nagle pochylił się w mą stronę, oparł się mi na piersi i... wszedł, rozpłynął się we mnie bez śladu...
Odurzony, jak automat, porwałem lampę ze stołu i wpadłem z powrotem przez wyłom. Napróżno. Pokój był pusty. Pod sufitem wahały się pajęczyny, ze ścian ściekały zimne łzy wilgoci...
Nagle zabrzmiał głos ochrypły, świszczący, chropawy...
— Co to?! Co to?!
Wtem zorientowałem się: był to mój śmiech.