Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
64

— Na wieki wieków! — odpowiedział szeptem wielki chór ludzkich głosów.
Piotrowi serce zakołatało w piersiach. Niewymowna potęga była w tym nocnym szepcie tłumu. Moc nowa tchnęła z tego prastarego pozdrowienia. Wzruszeniem przejęty, zdrętwiały od dreszczu, który go przejął, Piotr odruchowo zdjął z głowy czapczynę. Patrzył w ciemność, lecz nic nie dojrzał. Zaległa znowu cisza najzupełniejsza, jakby w tem miejscu nikogo nie było. Gęsta i jednostajna ciemność lasu zataczała się półkolem, nad nią w górze szarzała jaśniejsza nieco kopuła niebios.
Piotr stał za Wolskim, lecz oto poznał, że ten się zniża i znika mu z oczu. Wyciągnąwszy rękę, zbadał, że ksiądz ukląkł na ziemi. Uczynił mimowoli tosamo. Dał się słyszeć głos Wolskiego szeptany, cichy, lecz tak z duszy, że zdawał się być krzykiem w tem miejscu i wśród milczenia:
— „Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Słowa te uderzyły Piotra, jakgdyby pierwszy raz słyszane. Nie wiedząc, co czyni, nisko nachylił się do ziemi i słuchał tych wyrazów całą głębokością duszy. Lecz oto głos jednego człowieka utonął w szepcie pospólnym, jakby cały las ocknął się i wypowiedział. Zdało się, że drgnęły nieme drzewa i przemówiły ich liście. Po długiej wspólnej modlitwie, na którą tłum chóralnym odpowiadał szeptem, Wolski wydobył z pod poły swego surduta białą komżę i wdział ją. Rozłucki postrzegał go teraz dobrze, tuż przed sobą. Lecz wkrótce