Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
55

chem kościelnym, parafijkę małą, złożoną w przeważnej mierze ze złodziei, koniokradów, pijaków...
— To był system pedagogiczny.
— A tak. Wkrótce z tamtej dziury przeniesiony zostałem na stopień wyższy, do konsystorza. Zajrzawszy zaś w tę całą maszyneryę u steru, dopiero stanąłem prawdziwego dęba.
— Doprawdy?
— Przeniosłem się do Warszawy i tam dawałem po pensyach lekcye religii. Wkrótce jednak postanowiłem, jak jaki powieściowy bohater, jechać do Rzymu. Zebrawszy tedy trochę grosza z lekcyi, pomknąłem. Byłem w Rzymie blisko dwa lata.
— Ciekawy jestem...
— O, to rzecz mało interesująca moje tamtejsze perypetye. Przygody głupca z parafii... Szukałem ducha bożego w tem siedlisku biurokracyi. Przedewszystkiem nigdzie i do nikogo nie mogłem się dostać. Nie byłem księciem, hrabią, milionerem, nie przywlokłem ze sobą wora z pieniędzmi na świętopietrze, więc nie rozumiano, czego chcę. Skoro do jakiegoś miejsca dotarłem, pytano z urzędową ścisłością: — z jakiej jestem dyecezyi, kto jest moim biskupem, jaki mam urząd i czego chcę, co mam za interes? Gdy powiadałem, że ja mam w duszy rozpacz, że ja tu przyszedłem dobijać się do drzwi mojego Boga, że ja szukam prawdy i naprawy, — wytrzeszczano oczy i odprawiano mię z kwitkiem. Były trzy kwestye: czy zwątpiłem o prawdzie, — czy me zwątpienie będę szerzył, — czy zamilczę