Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
160

były coraz rzadsze, błoto zaś coraz obfitsze i jakby solidniejsze. Przybyli do dzielnicy ubogich. Rozłucki zrobił uwagę, iż Kraków jest miastem przedziwnej piękności, jedynem w Polsce, a może nawet w Europie, — ale od pierwszego piętra ku górze. Dół jest bardzo nieładny. Takiej zaś biedy, jak w Krakowie, nie znajdzie w Polsce, nie mówiąc już o Europie.
W zawiłych uliczkach trafili na ogromny gmach klasztoru. Wolski prowadził. Weszli w bramę i w korytarze, zimne, jak lochy. Brnęli w górę po płaskich i wygodnych schodach z ciosu, które powyżłabiane zostały przez tysiące stóp w ciągu wieków. Nareszcie dostali się do korytarza słabo oświetlonego, który zdawał się nie mieć końca. Wolski szedł coraz szybciej i w coraz oczywistszym niepokoju. Tracił zewnętrzną, świecką swadę i stawał się strwożonym księdzem. Ręce mu drżały, gdy kołatał we drzwi, głęboko w mur wpuszczone. Ktoś je otworzył tak niepostrzeżenie, jakby się same rozwarły. Weszli do sali obszernej po kilku stopniach kamiennych na dół prowadzących. Sala ta słabo była oświetlona lampą, stojącą w głębi, na dużym stole. Pod ścianami, na szerokich, drewnianych ławach siedzieli jacyś ludzie. Z tej sali prowadził do drugiej szczególnego rodzaju otwór, bez drzwi, przedzielony po środku słupem. Było coś grubo niezgrabnego, ponurego i budzącego wstręt w tej jamie, wiodącej do głębi. W drugiej izbie, równie obszernej, widać było stół założony papierami i bardzo rzęsiście oświetlony przez dwie duże