Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przychodzi po tajemniczą zapłatę o niespodzianej godzinie, jako złodziej.
Lecz czyliż ma śmiertelny, — jako złodziej, — tylko na echo zbrodni, kiedykolwiek dokonanej, chciwego ucha nastawiać?
Czyliż ma słuchać tylko dzwonów, które biją z głębin morza, z miast do cna zatopionych?
Trzeba drugie ucho nastawić na głos dzwonów, bijący z wieży nowej, ze świątyni przyszłości.
Bo jak w amarantowym kwiecie pelargonii trwa nieprzerwany upał, ruch, pęd, rozwój i życie, a naszym oczom ukazuje się tylko niemy i zastygły stan kwitnienia, taksamo winno być ze stanem wewnętrznym i z formą zewnętrzną człowieka.
Cierpienie i rozkosz wewnątrz być winny.
Nazewnątrz winien być stan nieodmienny uśmiechu.
O, święty, o, boski dzwonie nowy!
W każdym twoim dźwięku jest więcej, niż było w najbujniejszem marzeniu lat młodych, w najpotężniejszym lat męskich zamachu!
Jaka w tobie siła, jaka moc, jaka w tobie potęga!
Przychodzimy na to jałowe wybrzeże z cudownego losów użyczenia, na skutek przedziwnej zapłaty, ażeby zeń uczynić naszej wolności skarb bez ceny.
Przychodzimy jako spadkobiercy Krzywoustego drużyny.
Ona po przez lasy przerąbała pierwszą drogę dla cichego apostolstwa synów bożych.