Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wierzchnią, przewidujące ręce ogrodziły każde pólko kwadratem kołków gęsto bitych.
Tam i sam widać jeszcze próchno kwadratów ogrodzenia.
Gdzieindziej samo próchno wiatr po okolicy rozrzucił.
Na miejscu małych sadzonek las się puścił wspaniały.
Wilgoć podspodnia, którą piaski przechowują w sobie i trzymają długo, niczem gąbka, żywi zieleń igieł i szyszek, hoduje olchy i brzozy, karmi buki i lipy.
Ogromne pnie i strzeliste konary starych sosen, pochyłe w stronę wschodu, koloru miedzi czy złota starego, koloru ciał ludzkich, spalonych nad morzem od wichru i słońca, przerzynają olbrzymie rozlewisko zieleni.
Tu i tam z morza jednolitej zieleni wydzielają się kudłate i rozwiane brzóz czuby.
Stary, nienapatrzony helski lesie!
W letni, cichy poranek i w pogodne letnie odwieczerze, jakże jesteś przychylny dla znużonego wędrowca!
Zapach żywiczny wylewa się z twojej głębi, a niezliczone twe korony chronią wnętrze od wichru.
Najsroższy orkan, — ost, czy west, siewierz, czy zyda, — bijący w wybrzeża i roznoszący huk morski po całym tym kraju, do twojej głębi nie dotrze.
Zarośnięte trawą i zasypane igłami drogi two-