Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak jak ludzie swoim, o chytrych sposobach szubrawstwa, o sztukach czyhających morderców, o nienasyconem łaknieniu i nienasyconem pragnieniu wśród wiekuiście tychsamych odgłosów morza, ślisko i chrapliwie bijącego o nagie te brzegi.
Może wydajecie jedynie głosy bezmyślne, jak drwal rozszczepiający zrosty pniaka, które się nie poddają rozłączeniu, jak rataj młócący grubą ściółkę snopów na klepisku, która z kłosów nie chce ziarna wydawać.
A może widzicie coś więcej, niż my ludzie.
Może widzicie nietylko piaski wybrzeża i morze ochrypłe na piaskach szumiące, zatoki i przylądki barwiste, podobne z oddali do głów gołębich i do ciał meduz barwiście kraszonych?
Może wiecie coś niewiadomego nikomu o cieniach, które czas pożarł i wchłonął, a przeszłość zagrzebała w sobie.
Może widzicie jeszcze ciała, które tu przechodziły, wydając krzyk walki i pracy, może pamiętacie ziemianki, osiedla, chałupy z chrustu i miasta, miasta tak zatopione, iż ich nie widać poprzez najczystszą wodę, i tak zagrzebane, iż z nich został nad wądołami gruzu tylko badyl wysmukłego ostu o kwiecie blado różowym, róża dzika i kępa szarej mietlicy, która się za wiatrem pochyla?
Nie odpowiecie nam nigdy, gdyż niezrozumiała jest wasza mowa, spiskująca wieczyście przeciwko podstępowi zabójców.
Mowa wasza skazana jest przedewszystkiem