Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czujna latarnia zdaje się oświetlać po nocy czyhające, zdyszane, zdradzieckie burzy oblicze.
O pewnej godzinie nocy daje się słyszeć huk daleki.
Świszczące wiatry dopadają półwyspu i ze wszech stron obskakują węgły domów.
Wśród spłoszonego szumu gałęzi nisko zginają szorstkie czuby krzywych sosen.
Czarny las szarpie się w mroku.
Deszcz chłoszcze starą karpiówkę dachów zzieleniałych.
Podmuchy zbiegane w bezkońcach morza, napotkawszy okienka domostw, przyczepionych do piasku, nagle w nie tłuką, i biją we drzwi, na głucho zatarasowane.
Ciemna jutrznia odsłania morze w pianach, skaczące w furyi na duny, od dżdżu szare.
Daleki, zbrudzony horyzont zasłany jest jakgdyby wzburzoną kurniawą śniegu.
Dzikie bałwany nie tylko się rozbijają, lecz zaprawdę roztrzaskują o brzegi.
Zielone ich zawoje zwisają nad półcylindrycznemi wnętrzami, przez nagły ruch polerowanemi, jak stal, a migotliwemi, jak ogień.
Wiatr zdziera z nich pianę strzelistą i miota ją na brzegi dalekie, lub na morze szalone.
Tłoczą się jedne na drugie pian istne zaspy, miazga wzburzona i szumiąca po pękniętych denegach.
Długie drogi wlokącej się śliny od grzbietu do grzbietu wodnego znaczą podstępne i obłędne szlaki i ścieżki żeglarza.