Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Zachwyciła się fijołkowa chmurka pięknością rogatego księżyca na godzinę przed wschodem.
Rozpostarła się, ni to uwielbienie bezsilne przed srebrnym majestatem, w dole jego połyskliwej bryły.
Nie może odpłynąć na wschód, nie może się na zachód odczołgać.
Dalekie niebo przybrało kolor pomarańczy, dojrzewającej w ogrodach wschodu.
Jak owoc dojrzewający nasyca się blaskiem słońca, które zmierza w te strony.
W głębinie jasnej nocy spoczywa w blasku miesięcznym nieruchomy bór sosnowy.
A bór utkany jest z koron tak bujnych, jakby żywiące go pnie nie z bezdennych wyrastały piasków, lecz z tłustego iłu Nałęczowa.
Ani jedna gałązka, ani jedna witka, ani jedna igła nie porusza się, nie wzdryga, nie powiewa.
Zamilkł teraz czujny kogut, tak tęskniący za słońcem wśród ptasiego rodu, jak słonecznik i heliotrop wśród roślin.
Gołąb nakrył żółtą źrenicę błoną powieki i przytulił śniade łono do łona gołębicy.