Strona:Stanisław Witkiewicz-Matejko.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tania celów artystycznych i obowiązków społecznych, które było nieszczęściem jego sztuki. Żeby każdy z tych obrazów rozłożyć na składowe części, żeby wziąć pojedyńcze postacie i głowy, byłby ich legion, utworzyłaby się cała galerya obrazów, zdumiewających siłą wyrazu uczuć i charakteru. Giną one w chaosie i nadmiarze nagromadzonych bez rozwagi szczegółów, nie ujętych w konieczne, dla obrazów tej wielkości, warunki dekoracyjnego malowania. W życiu i w sztuce był on wspaniałomyślnie rozrzutnym, nie oszczędzał siebie, nie liczył się z wartością tego, co dawał — dawał wszystko, aż ponad to, co było potrzebne; stąd ten chaos kapitalnych szczegółów, utopionych w bezładnej całości.
W jego czynie tkwi ta pierwotna energia twórczych natur, energia, która nie zdobyła jeszcze doświadczenia i zużywa się w nadmiarze działania, nie umiejąc oszczędzać ani swojej siły, ani czasu, ani materyi. Ogrom jego dzieła przygniata poprostu człowieka, który je stworzył, zdaje się on być małą mrówką, przywaloną piramidą, sięgającą w niebo, wydźwigniętą przez jakieś cudowne siły, które przez niego działały.
Matejko pragnął, żeby na jego pogrzebie dzwonił Zygmunt, którego dźwięk jest rzeczywistym głosem czasów, z taką potęgą wcielonych w sztukę i ukazanych Polsce przez Matejkę. Przed nim ludzie myśleli o przeszłości jak ślepi, on dopiero ją odbudował żywą, wielką w swojej chwale i nieszczęsną w potwornej nędzy upadku. Głos Zygmuntowskiego dzwonu nad jego trumną zdaje się być jękiem, idącym z głębin dawnej Polski, której nikt bardziej, głębiej, namiętniej nie kochał i nikt jaśniej, bliżej, dotykalniej nie widział i nie zdołał wskrzesić.
Jest on jednym z tych ludzi, którzy jak słupy ogniste:wśród mroku niewoli, wiodą