Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

domu nie wróci, dobiegły go słowa starej służącej, na których dźwięk aż zadrżał:
— Jest pani! Od kilku minut... Niech pan, zaraz wraca, bo coś niezwykłego z nią się dzieje!
Pędził teraz na Żórawią, jak oszalały. Nie spostrzegł nawet, gdy zbliżył się do własnego domu.
Raptem posłyszał, że na górnem piętrze kamienicy z trzaskiem otwiera się okno.
W zasadzie, nie było w tem nic tak dalece dziwnego, lecz ten trzask wydał się Ordeckiemu złowróżbny.
Zapomniawszy na chwilę o własnych troskach, zaciekawiony spojrzał w górę.
Spojrzał i okrzyk przerażenia mimowolnie wydarł mu się z gardła.
Bo scena, jaką ujrzał, każdego mogła napełnić grozą.
Na parapecie okna na trzeciem piętrze, majaczyła jakaś niewyraźna postać w bieli i widocznie gotowała się do samobójczego skoku.
— Boże! — zawołał nieludzkim głosem, ale było już zapóźno.
W tejże chwili zobaczył, jak owa zawieszona na oknie postać runęła w dół i posłyszał głuchy odgłos, uderzającego o chodnik ciała.
— Straszne! — jęknął — Może jeszcze żyje?
Paru susami znalazł się na miejscu katastrofy. Wpił się wzrokiem w sztywniejące ciało. Była to młoda kobieta, spoczywająca obecnie nieruchomo. Choć śmierć nastąpiła momentalnie, upadek nie zniekształcił rysów jej twarzy.
Pochylił się bliżej.
— Lilka! — ryknął nagle, chwytając się za głowę — Ty Lilko, odebrałaś sobie życie?
Tak, nie było najlżejszej wątpliwości! Przed nim leżał trup jego żony.

11