Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Fred teraz dopiero oprzytomniał i szeroko rozwartemi ze zdziwienia oczami spoglądał na dawnego towarzysza.
— Do kawiarni? Dobrze! — Tę niespodziewaną zgodę wyrzucił z siebie tak nagle, że aż zdumiał się Bartmański, spodziewając się dłuższego oporu. Lecz uradowany, nic nie dał poznać po sobie.
— Nareszcie... Zacny z ciebie chłop... Idziemy... Ująwszy przyjaciela pod ramię, raźno ruszył naprzód. Fred dawał się ciągnąć bezwolnie, a w myślach rozważał, czy lepiej się nie cofnąć... Zgodził się towarzyszyć koledze pod wpływem nagłego porywu gniewu, jaki go ogarnął. Dalej miał biegać po ulicach Warszawy, rozpaczać, szaleć za dziewczyną, która tego nie warta? Tfu, do licha... On, człowiek mocny, musi opanować się, otrząsnąć, wyrwać z serca tę miłość... Z Bartmańskim łatwiej zapomni... Nie... Nie cofnie się już... Postara się ogłuszyć, upić weselem i gwarem wielkiego miasta...
Tymczasem Bartmański, jakby obawiając się, że Fred jeszcze się rozmyśli, plotł bez przestanku to i owo. I o wspomnieniach dzieciństwa i o obecnych swych przygodach. Wreszcie, gdy znaleźli się przed wejściem jednej z modnych kawiarni, pchnął go lekko do środka.
— Idź pierwszy, bo zwiejesz...
Ale Fred nie zamierzał „wiać“... Rozebrawszy się w szatni, zajął miejsce przy stoliku, a kiedy Bartmański obstalował czarną kawę i koniak, wychylił kieliszek złocistego trunku do dna.
— No... no — uśmiechnął się kusiciel — czynisz postępy...