Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dość!...
Okoński skrzywił się niemiłosiernie.
— Jakto, Lenuchno?
— Powiedziałam już raz — udała teraz powagę — żebyś mnie nie nudził... Czyż ci to mam powtarzać bez końca...
— Lenuchno...
— Przestań, bo się rozgniewam... I nie stercz blisko nad łóżkiem, bo tego nie znoszę...
Pan Ignacy pojął, że żona przemawia serjo i że ani perswazją, ani obietnicami nic nie zdziała i musi poniechać swoich zamiarów. Z prawdziwą niekonsekwencją męską, przeszedł raptownie od czułości do złości, tem silniejszej, iż spowodowanej brutalnem przerwaniem, tak dobrze rozpoczętych zalotów.
— Tak... tak... — zasyczał jadowicie — W głowie się pani przewraca... Dyrektorów się zachciewa... Mężowi pokazuje się humory i kaprysy... Przyznaj się, może cię już z Horwitzem coś bliższego łączy?...
— Może...
— Nie zaprzeczasz! Dobrze widziałem, jak podczas kolacji przyciskałaś się do niego! Trącałaś go wciąż nogą pod stołem! Nie było tak?
— Skoroś widział, to pocóż pytasz?
— Poto — pan Ignacy aż zapluł się z gniewu — że nie będę malowanym mężem!... Nabrałaś licho wie jakich narowów, a ja się z niemi nie zgodzę!... Zrobię koniec...
— Koniec? — powtórzyła Lenko słodko.
— Tak, koniec! Wyraźnie dam temu panu do