Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go czekać. Zpoczątku wprawdzie nieco cicho odburknęła na zrzędzenia pana Ignacego, później prawie brutalnie odtrąciła jego pieszczoty, a nareszcie przy dzisiejszym obiedzie wywołała prawdziwą awanturę, pierwszą w ich pożyciu małżeńskiem.
Bo oto kiedy Okoński jął swoim zwyczajem utyskiwać, że zupa jest przydymiona, mięso podobne do starej podeszwy, a nie do mięsa, że Lenka nigdy dobrą gospodynią nie zostanie, choć on wyciągnął ją z pod płota i wydał na nią masę pieniędzy — z gniewem nagle zawołała:
— To poszukaj sobie innej służącej!
Pan Ignacy mało nie podskoczył na swem krześle. Do oporu dotychczasowej niewolnicy nie był przyzwyczajony, a jej ostry wykrzyknik przejął go zdumieniem. Jeszcze własnym uszom nie wierzył.
— Coś powiedziała? — powtórzył.
— Żebyś poszukał sobie innej służącej! — nie przestraszyła się groźnego spojrzenia, które padło z za binokli małżonka — Bo ja mam tego wszystkiego dość!
Okoński, wysoki, zasuszony jegomość, o pergaminowej twarzy i pożółkłych od dymu tytoniowego wąsach, stał się jeszcze sztywniejszy. Wydawało się, że pragnie zmiażdżyć wzrokiem swą połowicę, a długie, kościste palce jęły wybijać energicznie takt po stole.
— Cóż za humory? — warknął — Wiesz, że humorów nie znoszę!
— Ale ja twoje za długo znosiłam! — Ktoś, ktoby patrzył z boku na zazwyczaj apatyczną Lenkę, zdziwiłby się jej niezwykłej energji. — Jesteś wstręt-