Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Toć gdybym połknęła wszystko, zasnęłabym, jak kłoda!.. Nawet nie wiedziałabym, dokąd mnie oni wywiozą... A obecnie pozostaje choć promyczek nadziei...
Ale, tajemniczy płyn już okazywał swe skutki. Słabsze, oczywiście od przewidzianych, lecz w każdym razie na tyle silne, że Hankę ogarnęło odurzenie.
Słyszała więc, niby kędyś zdala i krzątanie się po pokoju starej i przekleństwa apasza, któremi ten wciąż hojnie osypywał Julę i błagania o litość dziewczyny. Później słyszała — czas, zdawało się, płynął tak szybko — otwieranie drzwi i cichą w przedsionku rozmową.
To zapewne, znów pod jakimś pretekstem odprawiano wczorajszego „gościa“, czerwonego na twarzy mężczyznę, o wyglądzie buldoga, który przybył znęcony urodą Hanki. Czemu ją oszczędzano? Nad tem się nie zastanawiała, jak również nie doznawała lęku, myśląc, iż to pozorne ocalenie kryje po stokroć gorsze niebezpieczeństwo. Miała wrażenie, że asystuje, obojętna, jakiejś sensacyjnej sztuce w teatrze. Takiego samego doznała uczucia, gdy nieco później ktoś zastukał do mieszkania i Lutek wpuścił tam nowego, ohydnego draba. Zabrzmiały jęki i płacz za przepierzeniem i ów drab wywlókł siłą za sobą, opierającą się Julę.
Poruszyć się nawet nie mogła, by zaprotestować lub wykonać bezskuteczną nawet próbę pośpieszenia na pomoc towarzyszce niedoli.
— Biedna Jula! — tylko cicho wyszeptały war-